Pożegnanie służby w wojsku
Lato w 1925 roku było wyjątkowo ciepłe i piękne. Do pułku przybyli rezerwiści do ćwiczeń rezerwy na cztery tury, to też pracy miałem po same uszy. W dni świąteczne, które miałem wolne, jechałem do domu, czasem do Lwowa, albo na rozrywkę jechałem z kolegami na festiwale, których w okolicy Złoczowa i Sasowa było dosyć.
Tego lata, szczęśliwym zbiegiem okoliczności odwiedziłem jeszcze raz państwo Zabrockich w Przemyślu. W tym czasie była taka moda, że rekruci nadliczbowi powołani do służby na krótki termin, zjeżdżali się do P.K.U. (Powiatowa Komenda Uzupełnień) w Złoczowie, gdzie im dawano przydziały do różnych formacji i pod wojskową eskortą, odstawiano ich do wyznaczonych miejsc. Ja też z taką grupą rekrutów pojechałem jako komendant eskorty do 38 Pułku Piechoty w Przemyślu. Po oddaniu ich w Przemyślu spędziłem dwa dni u państwa Zabrockich bardzo wesoło, a zwłaszcza w towarzystwie dwóch młodych dziewcząt, Krysi i Jadwisi.
Powoli zbliżył się sezon żniwny i czas wymarszu na pierwsze generalne manewry, które w tym roku odbyły się w okolicy Brodów w obecności przedstawicieli państw zagranicznych. Teren zakwaterowania dwunastej Dywizji, były wsie Ponikwa, Suchawola, Suchodoły, Wołochy i Boratyn. Ja byłem na kwaterze w Ponikwie obok dworu pana Bocheńskiego i do jego stawu chodziliśmy się kąpać w wolnych chwilach. Tutaj zapoznałem się z synem pana Bocheńskiego, który był młodym uczniem gimnazjum. Ten chłopiec bardzo lubił wojsko i z żołnierzami ciągle rozmawiał, częstował papierosami i się kąpał z nami. W końcowej fazie odbyło się wielkie natarcie na łańcuch wzgórz Makutry, Pisarechy i innych wzgórz z udziałem wszystkich rodzai broni. Po manewrach odbyła się fantastyczna defilada, w której wzięło udział, oprócz piechoty i artylerii, trzynaście pułków ułanów i strzelców konnych. Gdy te pułki przedefilowały przez pola galopem, to piechota maszerowała za nimi jak po normalnej drodze i armaty dudniały jak po bitej szosie. Na defiladę wojsko było ubrane w nowe letnie mundury tak, że u nikogo nie było można zobaczyć nawet starej sznurówki u butów. Każdy żołnierz dostał nowe czerwone buty, pasy i w ogóle cały nowy rynsztunek.
Następnego dnia oddziały zaczęły wracać do swoich miast i garnizonów. Z dalekich miast odjechali pociągami, natomiast 52 Pułk Piechoty pomaszerował do Złoczowa pieszo.
Po manewrach nastąpiło zwolnienie do cywila starego rocznika. Zwolnienie nastąpiło tylko z piechoty i artylerii, natomiast inne rodzaje broni służyły dwa lata. My saperze po tygodniowym wypoczynku, ruszyliśmy znowu na swoje specjalne manewry saperskie w okolice Zbaraża, gdzie były duże stawy połączone rzekami. Po miesiącu uciążliwych manewrów często przy deszczowej pogodzie, wróciliśmy pociągiem do Złoczowa, bo byliśmy bardzo zmęczeni i brudni.
Moja służba, dzień po dniu, dobiegała końca i zbliżał się dzień mojego odejście do cywila. Pewnego dnia, siedząc w kancelarii podczas pisania programu, nowo mianowany kapitan Kral wszedł i zahaczył sprawę pozostania mnie w wojsku.
— Namyśl się kapralu dobrze, bo dzisiaj w cywilu życie też nie bardzo się uśmiecha.
Kapitan był synem chłopa z okolicy Sądowej Wiśni i wiedział doskonale jakie było życie chłopa rolnika. Ja wytłumaczyłem jemu wszystkie moje powody, dlaczego byłem zmuszony wracać do domu.
Kilka dni trwało zdanie magazynu sprzętowego, który miałem pod swoją opieką. W końcu zostałem zawołany do Kadry po kartę zwolnienia. Następnego dnia, w sobotę nastąpiło pożegnanie odchodzących i odjazd do domu. Wszystkich odchodzących pożegnał nowy pułkownik S.G. Malinowski.
Pułkowników, Powroźnickiego i Łozickiego, usunięto kilka miesięcy temu za te nieludzkie wybryki stosowane w pułku. Na ich miejsce przyszedł Malinowski, który rozkazem dziennym, zakończył pod wielką karą i degradacją stosowania dawnych metod wobec żołnierzy. Dziś w pułku była taka wielka różnica jak niebo i ziemia. Żandarmeria wojskowa z D.O.K. pewnej nocy aresztowała szefa kancelarii pułkowej chorążego Kociubę i kilka innych osób oczywiście oficerów, za jakieś tam nie smaczne machlojki pieniężne i w dostawach materiałów oraz paszy dla koni taborowych. Dziś ponad pułkiem jakby anioł przeleciał, tak wszystko grało. W wojsku nastąpiła stabilizacja i usunięto z niej pozostałości wybryków dawnych zaborczych armii.
Z saperów odchodziło nas pięciu, więc kapitan Kral przyszedł do koszar z żoną na pożegnanie. Nie zabrakło oczywiście pożegnalnej wódki. Mały Leszek, synek kapitana, któremu bardzo smakował pęcak z wojskowego kotła i co dnia w porę obiadową on jadł z mojej menażki jakby w restauracji, dzisiaj chciał jechać ze mną. Ciekawa to była historia z tym chłopcem, za co pewnego dnia pani Kral mnie dobrze obsztorcowała. Działo się to prawie rok temu, kiedy mnie skierowano do saperów, przyszedł pewnego dnia ten chłopiec, ponieważ ich mieszkanie było tylko przez drogę. Mieliśmy w tym czasie obiad i żołnierze w salach dzwonili widelcami jak konie u żłobu. Chłopakowi zapachniało to jedzenie, bo można było widzieć, jak on chciwie spoglądał na ten pęcak.
— Lesiu może ty chcesz pęcaku ze skwarkami? — zapytałem go żartem.
— O ja tak bardzo chcę.
Mój Boże, przecież to dziecko miało w domu to, co dusza zapragnie, ale nie miał może tego, co jemu dziś tak zasmakowało. On wtedy usiadł i tak podjadł, ile tylko chciał. Od tej chwili, dosłownie przychodził każdego dnia i jadł groch, pęcak, kaszę hreczaną, kapustę i to wszystko, co jedli żołnierze. Lesio w domu za to jadł bardzo mało, a pani kapitanowa myślała, że dziecko nie ma apetytu. Aż pewnej niedzieli w obiad, kapitan idąc z żoną z kościoła obok koszarów zobaczyli, jak Lesio siedział koło stolika z panem kapralem i razem wcinali dobrze posmarowany słoniną pęcak.
— Mój Boże Leszek, a ty co tu robisz? — spytała pani Kral i zwracając się do mnie,
— Panie kapralu, czy pan na głowę upadł, że daje pan dziecku jeść taki twardy śrut?
Zaczęła wyliczać, jakie mogą być z tego skutki choroby takiej i innej. Kapitan ją wyprowadził, uspokoił i jakoś się uciszyła. Wtedy ja do niej powiedziałem to, co ja myślałem.
— Przepraszam panią, za to wykroczenie, ale ja jestem pewny, że chłopakowi nic się nie stanie. Powiem pani prawdę, co potwierdzą wszyscy żołnierze, że chłopak już kilka miesięcy co dziennie jadł grochówkę, kapustę i pęcak, ale do tej pory chory nie był i wygląda dobrze.
— Kilka miesięcy pan mówi?
— Tak, tak — potwierdzili żołnierze.
— To nie darmo jak jego pokojówka nie puszcza go do koszar, to on drze się z całej siły. Teraz dopiero wiem dlaczego.
Wieczorem spotkałem pokojówkę i spytałem — Co tam pani mówiła o Leszku?
— Słyszałam, jak kapitan powiedział pani, że ,ty nie słusznie do kaprala się oburzyłaś. Chłopak widać to lubi i na to nie ma rady, kapral zaś nie jest w stanie odmówić mu tego’.
Chłopak przychodził dalej i to samo jadł, za co pani Kral już się nigdy nie denerwowała, a nawet bardzo grzecznie się odnosiła, jeśli kiedyś przyszła do kancelarii, gdzie ja często pracowałem. Dziś dopiero na pożegnanie było dużo żartów z tym pęcakiem i Leszkiem, co pozostało w mojej i jej pamięci
Szkoda mi było pozostawiać swoich chłopaków, z którymi się zżyłem, a oni też byli smutni, że tracili człowieka, który ich tak dobrze rozumiał. Przez rok życia z nimi, ja nie zrobiłem im najmniejszej przykrości w formie pobudek czy innych wariacji, jak to często w wojsku się zdarzało. Wszystko było jednak zawsze w porządku. Pułkownik, robiąc ostatnio przegląd koszar pułku, wyróżnił nasz oddział saperów w rozkazie pułkowym, na pierwszym miejscu. Ja nie lubiłem terroru stosowanego kiedyś do mnie i nie stosowałem go nigdy do swoich podkomendnych. Opuszczałem szeregi żołnierskie jak dobry kolega. Jeden żołnierz pochodzenia litewskiego, który rok temu bardzo słabo rozmawiał po polsku, ja jego wieczorami uczył pisać po polsku i przez to on dzisiaj rozmawiał zupełnie poprawnie po polsku. Ten Litwin na nazwisko Trajgis rozpłakał się dzisiaj na pożegnanie.
Wieczorem chłopaki odprowadzili odchodzących na stację kolejową, gdzie wypiliśmy jeszcze raz przy bufecie po dwa kieliszki 55% i dowidzenia koledzy oraz królewskie miasto Złoczów.
Dziś otwierała się brama mojego nowego życia, które trudno było odgadnąć, jak ono popłynie. Jedno było jasne, że nie będzie ono lekkie, że trzeba będzie zatoczyć rękawy, aby sprowadzić gospodarkę na lepsze tory. Wiedziałem, że potrzebne są pieniądze aby polepszyć życie, ale tych pieniędzy było bardzo mało. Liczyłem na to, że się ożenię, że ta przyszła małżonka też coś będzie miała i przy wspólnej pracy i pomocy Bożej, zdołamy coś zrobić. Odchodząc z wojska, wiedziałem, że nie idę na wypoczynek, tylko do żmudnej pracy na polu. W tym czasie naprawdę trzeba było mieć łeb koński, aby w tym życiu poradzić wiązać koniec z końcem. Miałem jednak nadzieję, że kraj nie siedział bezczynnie, że każdy rok to ścieżka do przyszłości, która przyniesie lepsze warunki do życia w kraju, a tym samym będzie lepsza przyszłość poszczególnych obywateli.
Jan Domański
Dodaj komentarz