Moje przygody podczas podwodów w 1920 roku
Pewnego dnia tylko co ojciec wrócił z podwodów, wpadli kozacy i dawaj jechać znowu na podwód. Ojciec prosi, że dopiero co wrócił, ale oni o tym nie chcieli słyszeć. — Nie bałtaj duraka, a to wot [Nie udawaj durnia, a to co]— jeden z nich krzyknął i pokazał ojcu nahaj.
Ponieważ mój ojciec czuł się bardzo zmęczony, więc ja pojechałem. Jeden koń był nasz, a drugi stryja Stefana Ksenczynego. Z Bogdanówki zebrali około dziesięciu wozów i jazda do miasteczka Jezierny. Na błoni w pobliżu żydowskiego młyna, kozaki zebrali około 300 wozów na podwód, które rzekomo miały odstawić jakieś materiały na front pod Lwów. Popatrzyłem na ten duży tabor i pomyślałem, gdzie są te magazyny i kiedy będziemy ich ładować? Przed wieczorem wszystkie wozy zostały podzielone na cztery oddzielne grupy i do każdej przydzielono oddział żołnierzy. Ja należałem do grupy czwartej, która była największa, bo oprócz podwód, było kilka wozów wojskowych oraz bryczek i jeden duży wóz cyrkowy, który ciągło cztery konie. W tym wozie mieściła się kancelaria i mieszkał w nim główny komendant taboru, Żyd ze swoją kochanką, jak mi powiedział młody komsomolec jadący na moim wozie.
Pierwsza grupa pojechała pod eskortą do Tarnopola, druga do Załoziec, a trzecia i czwarta stała na błoniach całą noc wśród ulewnego deszczu. Rankiem, gdy się wypogodziło, obydwie grupy ruszyły w kierunku Zborowa. Część wozów trzeciej grupy zajechały przed duży żydowski budynek i tam ładowali sól w workach, naftę w beczkach, śledzie oraz paczki i zwoje flaneli i różnego płótna. Nie załadowano wszystkich wozów, ponieważ Zborów było w tym czasie miastem małym, zniszczonym i biednym. Załadowane wozy ruszyły w kierunku Tarnopola, a nie na front. Pozostałe wozy z grupy trzeciej pojechały w kierunku Pomorzan, nasza grupa z około sto wozów ruszyła do Złoczowa. Na folwarku w Płochowie załadowano około dziesięć wozów. Tam ładowano szafy, łóżka, krzesła, kanapy, tapczany, naczynia kuchenne i inne domowe przedmioty. Po przyjeździe do Złoczowa zaparkowano nas na Kępie i tu staliśmy do nocy. W mieście była godzina policyjna i nie można się było szwendać ludziom cywilnym. Gdy noc zapadła brali stopniowo po dwadzieścia wozów i prowadzili na różne ulice miasta. Załadowane wozy ustawiali długim rzędem na szosie prowadzącej do Sasowa, czyli na szosie brodzkiej.
Wreszcie około godziny drugiej w nocy przyszła kolejka na mój wóz.
Załadowano mi sześć worków soli w jakimś żydowskim sklepie i potem zaprowadzono mnie przed szkołę obok kościoła parafialnego. Tu włożyli mi kilka liczydeł szkolnych, jeden mały materac i na niego wlazł młody może dziewiętnastoletni komsomolec chory na weneryczną chorobę.
— Chłopcze, oni już tydzień przy pomocy złoczowskich złodziei plądrowali bloki ulic i suteryn, wykopując rzeczy, które ludzie pokryli. Te rzeczy nie mają nic wspólnego z wojną ani z nimi, bo one pamiętają jeszcze czasy Cesarza Franciszka Józefa — stary opiekun szkoły powiedział mi cicho.
Jutrzenka poranna schodziła, gdyśmy mijali sosnowy lasek, w którym rysowały się wały wojskowej strzelnicy. W Sasowie zatrzymali cały korowód gdzie bojcy rozeszli się po chatach szukając za mlekiem. Wszyscy woźnicy byli głodni i zmęczeni po dwóch nieprzespanych nocach. Konie zmordowane i głodne, bo w mieście żadnej paszy nie można było dostać, to też tylko sierść się najeżyła na ich łbach i spoglądały smutnie na swoich gospodarzy, jakby upominały się o pożywienie. Kilka starszych chłopów poszli do komendanta w cyrkowym wozie z prośbą, aby dał możność gdzieś się zatrzymać na popas koni, bo przecież nie mogą wiatrem żyć. Mówią do niego, — My też jesteśmy głodni, więc proszę nam dać, choć po kawałku chleba.
— Paszoł swołacz, a ty nie znajesz czto na wajnie charczow nada iskat? Wot tebia panoczki, ja budu im chleba iskat! (Poszedł precz, a ty nie wjesz że, na wojnie nic się nie daje? Ot panoczki, ja będę im chleba dawał!) — narobił krzyku komendant na te słowa.
W mojej grupie z Bogdanówki był Marcin Nowak, Józef Olender, Wasyl Żurawel i Jaśko Jagła zwany potocznie ,Fityk’. Tabor był ciężko obładowany, konie bose na szosie się popodbijały, a w dodatku głodne, to też tabor sunął żółwim krokiem.
Kilka kilometrów za Sasowem połamały się koła w dwóch wozach. Bojcy poszli do wioski szukać kół, bo przecież nikt nie miał zapasowych kół. Do jednego wozu koło pasowało, do drugiego zaś głowica była za długa i nie można było zakręcić mutry. Więc z tego wozu rozłożyli rzeczy na inne, a chłopa pozostawili na drodze z wozem o trzech tylko kołach. Miał szczęście, bo przed wieczorem na pewno wrócił do domu.
Tak się złożyło, że ze Złoczowa do Podhorec jechaliśmy cały dzień. W Podhorcach zaparkowano cały tabor obok starożytnego zamku króla Sobieskiego.
— Jasiu idź i poszukaj jakichś snopów dla tych biednych koni, a ja nakopię kartofli i będę gotował, bo jesteśmy głodni jak psy — powiedział do mnie Marcin Nowak.
Zanim ja wróciłem z pola z owsem, kartofle były już gotowe. Jedliśmy je z wilczym apetytem, chociaż zupełnie bez niczego. Ja jako młody chłopak nieprzyzwyczajony do takich trudów, czułem się bardzo zmęczony i niewyspany, to też usnąłem pod wozem kamiennym snem.
W Podhorcach staliśmy całą noc i cały następny dzień. Józef Olender w ciągu dnia wywąchał, że na wozie starego Nazara z Białkowiec było sześć worków cukru w kostkach. A więc czekaliśmy nocy, ażeby tego cukru trochę nabrać do czaju (herbaty). W nocy, kiedy Nazar usnął, podleźliśmy popod wozy, ażeby nas nie zobaczył wartownik, rozcięli worek i nabrali cukru każdy całe kieszenie. Jaśko Fityk choć głupi, ale spisał się najlepiej. On wziął sakiewkę i nagarnął tyle, że pół worka zabrakło.
O świcie, żołnierz na warcie zobaczył Nazara śpiącego na wozie i rozcięty worek. Nic nie mówiąc ściągnął Nazara harapem przez pysk, którego jakby elektryczna siła zrzuciła z wozu. Biedny Nazar w śnie ściągnięty silnie harapem przez twarz, nie wiedział co się z nim dzieje. Zaczął krzyczeć wniebogłosy. Na ten krzyk obudzili się woźnicy, bojcy i nawet sam komendant w wozie cyrkowym.
— Czto słuczyłoś? [Co się stało?] — zapytał wartownika przez okno.
— Iżwoszcyki zwarowali poł mieszka sacharu towarysz komisar [Złodzieje ukradli pół worka cukru towarzyszu komisarzu].
My wszyscy od razu zrozumieli, co to teraz może być, więc cukier wysypaliśmy w krzaki i przykryli trawą. Byłoby się wszystko udało, gdyby nie głupi Fityk. Bojcy zaczęli szukać cukru po wozach i oczywiście u Fityka znaleźli około 15 kilogramów. Zaczęli go bić po plecach i po kulawych nogach, a ten w krzyk, że to nie tylko on brał, lecz inni też. Na ten cały harmider komendant wyszedł tylko w koszuli i w spodniach, trzymając w ręku pleciony nahaj jako nieodstępny symbol władzy. Zapytał wartownika, u kogo znaleziono cukier, ten mu wskazał Fityka.
— No bladź skazzi kto iszczo waruwat, ato włomlu tiebie etu chranuju nogu [No frajerze gadaj kto jeszcze kradł, bo cię palnę w tą chorą nogę]. Fityk pokazał nas czterech. Ustawili nas pięciu w szeregu i wtedy komendant z ironicznym uśmiechem powiedział:
— Wot, wot czto, zwarowali suchar. Wyż toczno znali czto w krasnoj armii waruwat nielzia. Sowieckoj Sojuz trebuje ludiej czesnych, a takich swołoczej kak wy kontr rewoluconieri pańskoj Polszczi nam wabszcze nie nada [Ot i co, ukradli cukier. Wy na pewno wiecie, że w czerwonej armii kraść nie wolno. Sowiecki Sojuz potrzebuje ludzi dobrych, a takich frajerów jak wy kontra-rewolucjonistów pańskiej Polski nam nie potrzeba].
Marcin Nowak jako najstarszy powiedział, że my tylko wzięli po kilka kostek do czaju, bo byliśmy bardzo głodni. Wtedy komendant zwraca się znowu do Fityka,
— Kazi chto iszczo brat? [Mów kto jeszcze brał?]
— Ja pane bilszo ne wydiw [Ja panie więcej nie widział].
Rozpoczyna się kara od Fityka pierwszego. I znowu ciężkie nahaje spadły na plecy kulawego Jaśka, a ten w krzyk co mu tylko sił starczyło.
Nagle niespodzianka nas uratowała od niechybnej kary. W chwili kiedy komendant oprawiał Fityka, z cyrkowego wozu wyszła jego kochanka i stanęła w środku pomiędzy wrzeszczącym Jaśkiem i rozwścieczonym komendantem. Ponieważ działo się to o świcie, więc krzyk Fityka obudził ją z łóżka. Najprawdopodobniej musiała spać zupełnie nago, bo wyszła tylko w szlafroku, nie mając na sobie nie tylko koszuli, ale nawet majtek. Szlafrok był różowy, dość obficie wybity błyszczącymi paciorkami koło szyi i mankietów. Trudno powiedzieć czy nie miała czasu się ubrać, czy zapomniała, lub może celowo to zrobiła? Otóż szlafrok miał pasek zaczepiony w tyle na dwie zasuwki, którym nawet w najgorszym pośpiechu można było zdążyć, związać. Tymczasem krył on tylko tylną część ciała, a przednia od szyi aż do nóg była otwarta całkowicie i stała się wielką ciekawością kupy woźniców i sołdatów. Była to jednym słowem, piękna kobieta wysokiego wzrostu o jasnych włosach i o artystycznie zbudowanej figurze. Była na pewno Rosjanką, bo do komendanta rozmawiała czystą rosyjską gramatyczną mową. Jej białe ciało okryte tylko częściowo różowym szlafrokiem, wydawało się między kupą brudnych i obrośniętych żołnierzy i chłopów, coś bardzo delikatnego. Żołnierze widząc to dziwo, pchali się bliżej, a ona w tym kole sołdactwa stała naprawdę jakby jakaś bogini. Na jej twarzy można było zauważyć pewien niepokój i zdenerwowanie. Stałem wtedy w szeregu razem z tymi, co cukier ukradli, komendant i ona przed nami o jakie cztery kroki, więc można ją było dokładnie zobaczyć i określić.
— Czto z taboju słuczyłoś? Nie połagajetsa bić etych biednych mużykow atoż ani ludie kak ty [Co się z tobą stało? Nie powinieneś bić tych biednych chłopów bo oni są ludzie tak jak ty] — powiedziała do komendanta.
I dalej klarowała komendantowi rosyjską śpiewną mową.
— Wziali niemnogo sacharu potamu czto nawierno gałodni. A ty niekahda nie brat niczewo kak buł gałodnoj? Nie diełaj ździeś tieatru za nie swoj sachar [Wzięli trochę cukru bo są na pewno głodni. A ty nigdy nic nie brał jak byłeś głodny? Nie rób z tego teatru za nie twój cukier].
Wtedy zarzuciła ręce na szyję komendanta, obsypała go pocałunkami i powiedziała,
— Jaż tak napudżałaś kak nikahda kak etoj mużyk nakryczał. Broś eto dieło i chadi Samnoy [Ja tak się nastraszyła jak nigdy jak ten chłop krzyczał. Zostaw to co robisz i chodź ze mną].
Komendant uśmiechnął się do niej i poszedł za nią do wozu jak pies za panem.
Ot co może poradzić kochająca kobieta. Nie kto inny tylko ona, jej gibkie ciało podziałało na rozjuszonego komendanta tak jak żadne inne morfiny.
Odchodząc od nas, komendant nic nie powiedział wartownikom, co mają z nami robić. Stali może dwadzieścia minut i potem jeden powiada, że trzeba iść zapytać, bo nie będziemy tak stać do południa. Tylko wszedł do wozu i nagle wyleciał jak z procy, mrucząc pod nosem sam do siebie. Machnął ręką, czort z nimi.
— Rosojditeś do łoszatiej [Rozejdźcie się do koni] — powiedział do nas
A więc nasza kara została cudem skreślona. Pomyślałem wtedy, jakżeż często pozory człowieka mylą.
— Kto jest ta kobieta w cyrkowym wozie, czy może żona komendanta? — zapytałem bojca po pewnym czasie.
— A kakaja tam żena, bladź nastojaszcza [A jaka tam żona, prawdziwa kurwa] — odpowiedział.
Co za piękny przykład można wyciągnąć z osoby tej kobiety, która na pewno każdemu stała w oczach, za coś podłego i zboczonego. Co jej to mogło obchodzić, że tam bili jakichś Polaków. To jednak ona wstawiła się i doprowadziła komendanta do tego stopnia, że zapomniał o tym, co się przed chwilą działo. Jeśli zależało jej na człowieku cudzoziemcu, którego nigdy w życiu nie widziała i widzieć więcej nie będzie, to na pewno czyniła to, mając na uwadze godność człowieka dyktowane sumieniem i poczuciem serca. Kto może zaprzeczyć czy w tym na pozór zboczonym ciele nie kryło się bardzo szlachetne serce i dusza.
Cały dzień przeszedł spokojnie, więc nagotowaliśmy z Nowakiem kartofli, zjedli i położyli się pod wozem spać. Konie stały uwiązane u dyszli wozów i jedli przyniesioną z pola koniczynę. Marcin Nowak jako stary żołnierz austriackiej wojny był przyzwyczajony do trudów, z którymi miał do czynienia cztery długie lata, spał, ale wszystko słyszał co się wokoło działo. Ja natomiast jako młodziutki chłopak spałem snem kamiennym. Noc była ciepła, pogodna i zasiana jak dywan milionami gwiazd. Około godziny drugiej w nocy przyjechało kilka kozaków na zgrzanych koniach do taboru i zapytali wartowników o kwaterę komendanta. Wartownik zaprowadził jakiegoś oficera w czerwonych spodniach i czapce do cyrkowego wozu. Marcin obudził mnie i powiedział, — Jasiu czy słyszysz, jak artyleria grzmoci gdzieś nie bardzo daleko?
Rzeczywiście pogodne niebo raz po raz migało odbłyskiem ognia i słychać było wyraźny huk armat. Czyżby Polacy przyszli do kontrofensywy? Być może, że tak, bo do tej pory huk armat był słyszany bardzo słabo. Jeśli tak byłoby to chyba ten tabor, nie spałby spokojnie.
— A ja ci Jasiu mówię, że coś jest nowego, bo jakieś kozaki przyjechali do komendanta.
W cyrkowym wozie zaświeciło się światło. Za chwilę służba obudziła młodszych oficerów i żołnierzy i zerwała na nogi śpiących woźnych. Padł rozkaz szybko zaprzęgać konie. Coś musi być nie w porządku, pomyślałem. Za pół godziny opuściliśmy Podhorce, zdążając w niesamowitym pośpiechu w kierunku na Brody.
— Gdzie my tak prędko jedziemy? — zapytałem swojego weneryka w podróży.
— A kakoje twoje dieło? [ A co to ciebie obchodzi?] — odburknął do mnie.
Można było z całą pewnością się domyśleć, że Rosjanie byli w galopującym odwrocie. Na drodze było pełno taborów i konnych oddziałów, które w zdenerwowaniu wyprzedzały jedni drugich, jadąc też na Brody.
Co teraz robić? Oni nas zaprowadzą do Rosji.
Uciekać ostatecznie można było, ale bez koni, a szkoda, bo konie dzisiaj ważyły się na wagę złota.
— Poganiaj poskarej ato Polaki zaniali wże Złoczow [Jedźcie szybko bo Polacy zajęli już Złoczów] — wykrzyknął po pewnym czasie jakiś kozak w rozterce.
Teraz dopiero ich odwrót stał się formalną ucieczką.
Na drodze znowu połamały się w kilku wozach koła, więc z braku czasu rozrzucono rzeczy na inne wozy. Kozacy jadąc końmi obok wozów, cięli nahajami niemiłosiernie nasze konie pokryte pianą i kurzem. Konie ustawały, a ci krzyczeli i bili często nawet woźnicę, że nie pogania koni. Moja klacz, której wyrosło nowe kopyto ale dość niepoprawne, tak się na żwirowej drodze podbiła, że wcale nie reagowała na nahaje i baty. Zmienić konie nie było gdzie, a na rozdzielenie po innych wozach nie było czasu ani nie było już miejsca.
Wozy powoli mnie mijali i ja znalazłem się na samym końcu. Nic już koni nie podpędzałem, celowo, aby tabor oddalił się jak najdalej. Czekałem sposobności, aby zwiać z szosy, ale nie było jak, bo pole było otwarte. Komsomolec leżący na moim wozie nie miał obok siebie żadnej broni, a fizycznie ja się jego nie bałem. Zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie od szosy do lasu było może z kilometr. Tabor oddalił się może ze dwa kilometry, a na szosie za nami na szczęście nie było w tej chwili nikogo, tylko daleko od strony Podhorec wznosiły się na pogodnym widnokręgu tumany kurzu. Nadeszła zbawiona chwila. Zatrzymałem konie i powiedziałem swojemu pasażerowi albo dawaj innego konia, a nie to idź pieszo, bo koń dalej nie pójdzie. Ten widząc, że nie ma żartów, skoczył z wozu i zaczął wyprzęgać drugiego konia, aby nim uciekać wierzchem. Ten koń był od mojego stryja, więc jak to będzie wyglądać, gdy wrócę bez jego konia? Powiedziałem mu otwarcie, aby nie ruszał konia. Ten w odpowiedzi, jak mnie trzaśnie w mordę. Ja na odwet obrócił, dość zdrowe plecione biczysko i jak czmychnę go poza uszy raz, drugi i trzeci, a ten dał nura nosem do rowu. Wtedy prędko zrzuciłem materac na szosę i podniósł drabinę, a sześć worki soli za chwilę leżało na środku szosy. Naprawdę nie wiem, skąd ja nabrałem w tedy takiej siły i energii, bo to się stało w ciągu kilku minut. Skręciłem konie z drogi w pole. Wóz po zrzuceniu worków stał się oczywiście lekki, natomiast klacz, która na twardej szosie skakała prawie na trzech nogach, po miękkim polu nie kulała wcale i szła, jakby wiedziała, że ten moment był tak bardzo ważny. Niedaleko zieleniał się, jak okiem sięgniesz, las. Za dziesięć czy piętnaście minut byłem już w lesie, schowany między drzewami.
Las był gęsty, a drogi leśnej nie było.
Zatrzymałem konie, bo nie wiedziałem, gdzie jestem i co mam dalej robić? W lesie trudno było jechać z powodu gęstwiny, obok lasu nie chciałem jechać, aby mnie nie zobaczyli. Dostałem stracha, że gdy nadjedzie, jakiś oddział kawalerii i dowiedzą się od siedzącego na drodze żołnierza, co się stało, mogą mnie gonić. Miałem w planie, gdyby coś podobnego zaistniało, zostawiam konie i uciekam dalej w las. Tak stojąc ukryty w drzewach na skraju lasu, zobaczyłem jak grupa kawalerii zatrzymała się na szosie obok pozostawionego bojca. Coś go pytali, a ten pokazywał ręką na las. Byłem w strachu, bo ślady wozu było dobrze widzieć po miękkim ściernisku, na którym leżały jeszcze ścięte pokosy hreczki. Obawa okazała się zbyteczna, bo ci widocznie nic z tego nie robili, tylko ruszyli końmi kłusa i pocwałowali szosą, pozostawiając tego bohatera na drodze i kupę białego pyłu. Jeden kamień spadł mi z serca, za co dzięki Bogu za Jego dobrą łaskę.
Wjechałem powoli w głąb lasu, ale wobec tego, że zbliżała się noc w cudzych nieznanych stronach bez żadnej drogi, postanowiłem zostać w lesie do rana. Konie puściłem na paszę, a sam zawinąłem głowę w kurtkę, aby komary nie gryzły i położyłem się spać po tym fatalnym dniu. Długo nie mogłem usnąć, ponieważ byłem podenerwowany i gdzieś nie daleko trajkotały karabiny maszynowe. Usnąłem dopiero nad ranem.
Gdym się obudził, słońce już było wysoko i zaglądało złotawym blaskiem, poprzez szczeliny wysokich liściastych buków. Konie nasycone trawą leżały blisko wozu i odpoczywały. Ja natomiast byłem bardzo głodny, a żadnych jagód ani malin już w tę porę nie było. A więc trudno w lesie siedzieć w nieskończoności, gdy w kieszeni nie ma ani kąska chleba. Poszedłem na pieszo dalej w las z nadzieją, że może spotkam jakąś drogę, która w lesie powinna przecież być, albo leśniczówkę, w której się dowiem, gdzie właściwie ja jestem. Idąc, doszedłem do dość szerokiej leśnej drogi. Gdzieś dalej dał się słyszeć szczek psa i pianie koguta. Poszedłem za głosem i rzeczywiście nie bardzo daleko przy drodze stała leśniczówka i zabudowania gospodarcze. Podszedłem aż pod sam dom. Na podwórku dwoje dzieci bawiło się z psem. Chciałem się przekonać, jakim językiem te dzieci rozmawiają, ażeby się zachować tak jak dzisiaj potrzeba wymagała, być Polakiem albo udać Ukraińca, gdyby to byli Ukraińcy. Dzieci na szczęście rozmawiali po polsku, a więc byli to Polacy. Pies, który bawił się z dziećmi, nagle skoczył ze szczekaniem do mnie, ja zacząłem się bronić moim plecionym biczyskiem. Słysząc nienormalny szczek psa, młoda kobieta wybiegła z mieszkania i widząc mnie, uciszyła psa.
— Kto ty jesteś? — zapytała.
— Ja, proszę pani, jestem tutaj nie daleko w lesie z końmi wracając z podwodów i nie wiem, którędy się dostać w stronę Harbuzowa i Olejowa?
— A skąd pan jest?
— Ja jestem aż ze stron Jezierny.
— O Boże to bardzo daleko i ja nie wiem, czy pan teraz się do domu dostanie? Widzi pan, Rosjanie się cofają i tłuką się po całej okolicy za podwodami i gdy pana złapią z końmi, może się pan dostać do Rosji.
— Przyznam się pani, że jestem bardzo głodny i to mnie zmusza coś z sobą zrobić.
— Chodź pan do chaty, mój mąż poszedł niedawno do wioski dowiedzieć się o sytuacji, a gdy wróci, to coś się pan dowie.
W mieszkaniu był stary siwy mężczyzna i jego żona. Dali mi zaraz dobre śniadanie, które zjadłem po królewsku, tak mi smakowało.
— Jaki właściwie jest dzisiaj dzień, bo naprawdę zgubiłem się całkowicie — zapytałem.
— Dzisiaj, proszę pana, jest sobota — odezwał się stary leśnik — i mam nadzieję, że jutrzejsza niedziela będzie dniem naszego wyzwolenia. Słyszy pan karabiny maszynowe tak blisko, to chyba już ostatnie oddziały sowieckie, przedzierają się przez te lasy.
Ta młoda kobieta była synową tych dwoje starych ludzi, a dzieci, wnuki.
W południe wrócił młody leśniczy z wioski. Powiedział, że Rosjanie jeszcze są, ale lada chwila mogą już być Polacy. A więc nie miałem innej rady, jak jeszcze trochę zaczekać. Przed wieczorem leśniczy poszedł znowu do wioski. Ja w tym czasie poszedłem do lasu i przyprowadziłem konie z wozem bliżej leśniczówki. Po powrocie leśniczy powiedział, że we wsi nie było w tej chwili ani Rosjan, ani Polaków, więc trudno wiedzieć, czy Rosjanie już zupełnie odeszli albo nie. Było już ciemno, gdy na podwórze przybyło sześciu polskich ułanów z różowymi otokami na czapkach. Zapytali tylko czy dawno wyszli stąd bolszewicy i pojechali dalej. Ponieważ noc już zapadła, a ja drogi nie znałem i czas był jeszcze niepewny, leśniczy radził mi pozostać do rana. Tak też zrobiłem.
O świcie młoda kobieta zrobiła mi śniadanie, podziękowałem za wszystko i ruszyłem w drogę. Były to lasy pieniackie, ale dość kawał drogi za Pieniami.
W niedzielę rano trajkot karabinów maszynowych było słychać już na stronie wschodniej. Jadąc przez las, spotkałem jakiś dywizjon artylerii konnej, który w szybkim tempie śpieszył swoją drogą. Zapytali, skąd jadę, to i owo i pojechali dalej. Jakiś człowiek też jadący z podwodów do Nuszcza radził mi, abym nie jechał na Manojów i Harbuzów. Powiedział mi, że tam było mnóstwo żołnierzy i taborów, więc trudno byłoby mi się tamtędy przebić, a nawet mogliby mnie znowu zabrać na podwody.
Ruszyłem w stronę Hukałowiec. Tam zatrzymałem się na popas koni. Po przyjeździe do Olejowa, cała szosa zborowsko-załoziecka była zatkana wojskiem, zdążających na Załoźce. Musiałem jechać boczną drogą obok lasu olejowskiego, potem na przełaj przez pola dostałem się wreszcie na granicę pól jackowieckich. W Jackowcach na folwarku i we wiosce było pełno wojskowych wozów i podwód, stojących długim rzędem na szosie, więc ja skręciłem łąką na Jackowce i w ten sposób znalazłem się na swoich łąkach zwanych Odbiałkowce. Był już późny wieczór, gdy po siedemnastu męczących dniach wjechałem ku wielkiej radości matki i ojca do własnej zagrody.
W Bogdanówce nie było żadnego wojska podczas mojej nieobecności. Tylko zwiadowcze patrole konne przejechały przez wieś i to było wszystko. Zaraz przybiegły kobiety z pytaniami, co się stało z innymi podwodami, że ja tylko sam wróciłem? Reszta moich kolegów z tej wojennej sielanki powrócili dopiero za tydzień. W Horodyłowie polska kawaleria dopędziła ten cały tabor i odebrała wszystkie rzeczy, biorąc do niewoli wielu żołnierzy. Komendant tego taboru uciekł podobno koniem wierzchowym, pozostawiając swoją kochankę w cyrkowym wozie, który też dostał się w ręce Polaków. Chłopi, którzy byli świadkami ostatniej sceny z kradzieżą tego cukru i jej stawiennictwo, podziałało tak, że Polacy potraktowali ją bardzo dobrze.
Jan Domański
Dodaj komentarz